Poniedziałek. Pierwszy dzień tygodnia, pierwszy dzień szkoły, pracy. Pierwszy dzień po weekendzie. Tyle już o tym napisano. Nakręcono kilka filmów i zapewne zaśpiewano niejedną piosenkę. Dlaczego większość ludzi nie lubi poniedziałków? Może dlatego, że tak wypada (jak wszyscy to wszyscy). Jakby się wszyscy zmuszali do tego, by być ospałym i zmęczonym po weekendzie. Wiadomo, w weekend trzeba się napić, a potem w niedzielę zjeść obiadek z rodzinką, co też bywa nierzadko traumatycznym i ciężkim przeżyciem. Tym bardziej gdy ma się wokół siebie trajkoczące ciotki, babcie, biegające dzieciaki i kaca. Po takim weekendzie trzeba się na czymś wyładować, no i pada na poniedziałek. Poniedziałek ma pecha. Równie dobrze dniem, na którym wieszalibyśmy dziś psy mogłaby być środa. Jednak ktoś w przeszłości wymyślił, że dniami wolnymi od szkoły i pracy są sobota i niedziela. Pech historyczny rzec by można. Ta niechęć do pierwszego dnia tygodnia pracującego udziela się nie tylko ludziom. Dzisiaj wracając z uczelni (około godziny 13) zauważyłem, że nawet samochody jakoś tak leniwiej ruszały ze skrzyżowania, jakby te konie pod maską były wciąż uśpione po weekendowym nieróbstwie (pod wpływem prowadzić nie można). Tramwaje poruszały się wolniej niż gąsienic. Takie skojarzenie, bo w Poznaniu, tramwaje są zielone.

Ja też dołączam do tego pochodu niechęci. Od rana nie zrobiłem prawie nic konstruktywnego. Może oprócz popełnienia tego tekstu (jeżeli oczywiście można to nazwać rzeczą konstruktywną). Zwykle w ten dzień chęci odbierane są przez świadomość, że znów zaczyna się tydzień powszedni. Pełen wyrzeczeń, pracy, obowiązków i bezustannej walki. Chociaż… dzisiejszy poniedziałek (i znów to słowo!) jest odmienny. Zmienia go fakt, że dzięki roszadom w planie zajęć mogę szczerze powiedzieć, że weekend zacznie mi się już jutro (tj. we wtorek) po zajęciach.