Rzucanie palenia? To proste! Robiłem to setki razy.

Tak naprawdę jest w tym trochę ściemy. Może i rzucałem, ale sam nie wierzyłem w to, że cokolwiek z tego wyjdzie. Moje niepalenie zaczynało się porannym postanowieniem i kończyło na wieczornym papierosie. Tego typu „rzucania” rzeczywiście było było dużo.

Tym razem jest inaczej. Może nie do końca tak jakbym chciał, ale zawsze lepsze to niż nic. Nie palę za dnia.  W nocy też nie. Staram się niepalić przy piwie, co jest bardzo trudne i kończy się najczęściej na fajce lub dwóch. Zdarza mi się zapalić gdy się wkurzę, co nie jest trudne gdy się rzuca.

Mam to szczęście, że współlokator w ramach rehabilitacji pooperacyjnej również rzucił. We dwóch jest raźniej. Nie zawsze też, jest ktoś, kto poratuje fajką w chwili kryzysu. Czasem doprowadza to do skraju rozpaczy, ale obiektywnie patrząc jest pomocne.

W takich chwilach rodzi się pomysł kupna paczki. Jednak z pewnością tego nie zrobię, bo szkoda mi kasy i mam teorię paczki kontrolnej.

Pierwsza wersja tej teorii przyczyniłaby się niechybnie do mojej zguby i powrotu do czynnego uprawiania nałogu. W pierwszej fazie miałem zamiar kupić fajki, schować je do szafki i nie otwierać. Miało to się nazywać paczką kontrolną – im dłużej nie otworzę, tym lepiej. Pomysł niezły i ostro trenujący silną wolę. Znając jednak moje podejście do tematu, ofoliowałbym ją jeszcze tego samego wieczoru i chwilę później zaciągał szarym dymem. Myślałbym oczywiście, że należy mi się. Zgodnie ze słowami Toma Waitsa, że najfajniejsze w rzucaniu jest to, że można od czasu do czasu zapalić, miałbym gdzieś wszystkie zasady tego świata. Wytłumaczyłbym się przed samym sobą, że jeden fajek to nic i następny będzie nie wcześniej, jak w przyszłym tygodniu. Przy czym następny papieros byłby następnego wieczoru. Jak nie dwa.

Założenia dobre. Wykonanie standardowe. Przemyślałem swój pomysł. Wyciągnąłem wnioski i dokonałem modyfikacji teorii. „Paczka kontrolna 2.0 – im dłużej nie kupię tym lepiej”. Łatwiej mi odmówić, gdy ktoś mnie częstuje, niż odmówić sobie samemu, gdy ma się świadomość, że jest to na wyciągnięcie ręki. Nie posiadanie paczki fajek zdejmuje ze mnie ciężar dodatkowej walki z samym sobą. Kusi mnie czasem by kupić, ale powstrzymuje się jak dotąd bezproblemowo. Przy okazji jest ta satysfakcja zaoszczędzenia kilku złotych. Od razu lepiej się robi na duszy, gdy wyjście po chleb kosztuje 2, a nie 10zł.

Mam nadzieję, że nadejdzie dzień, w którym nie zatęsknię do wyjścia na fajkę.

PS. We wszystkim co robię oraz w tych wszystkich rzeczach, których nie robię, bo mi się nie chcę, ale na pewno kiedyś zacznę – dziękuję Ci za wsparcie :*

Tam myślałem jeszcze 15 minut temu. Każdy z nas wie ile w tym czasie może się zmienić.

Zmieniłem szatę graficzną strony i miałem nadzieję, że będę w stanie coś napisać. W tamtej chwili byłem jednak pusty, jak świeżo opróżniona butelka po piwie. Nie miałem żadnego pomysłu co miałbym opisać. Mówiąc szczerze dalej nie mam. Pewnością nie będzie to pełen to tak pełen rozgoryczenia tekst jak poprzedni.

Miałem otwartą stronę główną i spojrzałem w menu Archiwa. Takiego rozstrzału wpisów nie ma chyba nikt na świecie.  Publikowanie tekstów raz na kwartał jest bez sensu. Co prawda nie twierdzę, że będę publikować codziennie. Raz na tydzień wydaje mi się niezbędnym minimum, żeby to miało jakikolwiek sens. Zastanawiam się co z tego wyjdzie.

Mam mały plan. Ciekawe, czy uda mi się go zrealizować. Mam zamiar prowadzić ten dziennik na podwójnej płaszczyźnie. Wszelkie pomysły będę się starał zapisywać na papierze. Następnie będę to poddawał obróbce i publikował. Na ile okaże się to skuteczne sam nie wiem, ale trzeba eksperymentować. Jeżeli dobrze pójdzie to wersja papierowa będzie zawierać również fragmenty scenariuszy, opowiadań i innych bzdur, które w najmniej oczekiwanych momentach wpadają mi do głowy. Może nawet porwę się na komiks.

Jedyne co stoi mi na przeszkodzie w dążeniu do zaprzestania ‚nic-nie-robienia’ jest sesja poprawkowa, której zbliżający koniec maluje się raczej czarnymi barwami. Do tego dochodzi kilka innych spraw, o których rozwodzić się w tym wpisie nie mam zamiaru. Miało być przecież bez uprawiania naszego narodowego sportu jakim z pewnością jest narzekanie.

I jeszcze coś mi wpadło do głowy. Dopisałem kolejną pozycję do listy rzeczy, którymi chcę się zająć w najbliższym czasie. Chodzi mianowicie o zapoznanie sie z programem Photoshop. Dla tych co nie kojarzą polecam Google.

Nie chce mi się.

Te słowa padają ostatnio z moich ust czy wychodzą spod moich palców częściej niż powszechna polska ‚kurwa’. Brakuje mi samozaparcia do wzięcia się za cokolwiek. Mam do pozaliczania tysiące kolokwiów i egzaminów, a nie mam siły by skupić się na nauce. Nie brakuje mi sił za to, do robienia ogromu innych, zupełnie niepotrzebnych czynności. Potrafię bezsensownie godzinami przeglądać setki stron w internecie poszukując właściwie niczego. Oglądam absurdalne filmiki na YouTube i upajam się głupotą innych ludzi, którzy mieli na tyle sił i ambicji by zrobić coś, można by rzecz, konstruktywnego. Gdybym chociaż zajmował się właśnie pseudo kinematografią , zamiast biernie patrzeć na twory innych. Zachwycam się nowo odkrytą muzyką, przetrząsam strony z komiksami, czytam opowiadania, które mimo, że nie raz są kiepskie i tak wywołują na mnie wrażenie. Oddziałuje na mnie nie sam fakt, że ktoś się wziął i zrobił, zamiast biernie przesiedzieć kilka godzin na tyłku.

Podobno przeżywam właśnie najlepsze lata tego życia. Zamiast wypychać szczelnie czas dnia najróżniejszymi zajęciami, rozpycham go balonem nudy i apatii. Chciałbym komponować utwory, rysować komiksy i pisać opowiadania. Tak. Może i się do tego nie nadaję, ale jak mam to sprawdzić skoro tego nie robię?
Narzekam na brak czasu?

Dobrze nikt nie słyszy moich myśli bo powinien zdzielić mnie porządnie patelnią w głowę. Patelnią, na której nasze babcie gotowały obiady – wielką i ciężką, bo zrobioną z opancerzenia czołgu z demobilu. Jako mokra plama miałbym więcej do zaoferowania (ktoś by zarobił na sprzątaniu mojego padła) niż teraz.

W całym tym szaleństwie udało mi się zdobyć serce kogoś, kto nie wiem czy zasługuje na bycie z leniem mojego pokroju. Może i mam tam jakieś cechy, które mnie wyróżniają spośród bezimiennych mas tego świata, ale na Boga! Przecież ja dalej nic nie robię! Obym otrzeźwiał z mojego zobojętniałego stanu zanim Ona się na mnie zawiedzie. Dokonałbym wtedy duchowego samozniszczenia, odtrącając w obojętności to co w tej chwili dla mnie jest najważniejsze.

Niejednokrotnie postawiałem zmienić ten stan rzeczy jednak nigdy, powtarzam – NIGDY, nie udało mi się tych planów zrealizować. Zatraciłem się we własnych marzeniach o lepszym życiu wypełnionym nowym mną? Tak wiele chciałbym zrobić. Znając siebie samego pewnie wyrzucenie z siebie tego wszystkiego nic nie da.

Zaginiony dziennik w oceanie internetu, morza innych, których nikt nie czyta. To też nie pomaga, ale z drugiej strony sam nie wiem dlaczego ‚zależy’ mi na takiej sieciowej popularności? Łatwiej stać się popularnym robiąc coś arcygłupiego i umieszczając to na YouTube. No tak. Nie mam czasu.

Dobranoc. Jeżeli ktoś odczytuję tą wiadomość niech nie podąża tą ścieżką. Jest bardziej górzysta niż jakakolwiek inna.

Jakkolwiek nie patrzeć, to kolejny wpis o tematyce, z którą miałem się rozstać. Widać ciężko jest. Widać muszę coś zmienić.

Już nawet wiem od czego.

Zaczęło się. Obejrzałem „Rezerwat” i tknęło mnie, by wyciągnąć od ojca wysłużonego już Zenita ET. Tyle już uwiecznił chwil, że spokojnie mógłbym tymi zdjęciami mieszkanie wytapetować. A zdjęcia robi lepsze niż niejedna cyfrówka.

Zacząć chciałem już jakiś czas temu, ale nie mogłem się zebrać w sobie. Nie miałem czasu, nie miałem pomysłów (i dalej nie mam, ale to w tej chwili nie problem), nie miałem kliszy. De facto sam aparat przeleżał jakiś czas na półce u mnie, zanim tą kliszę kupiłem (i to też był przypadek).

Teraz jest aparat, klisza (mam nadzieję, że dobrze założona), ochota i czas mimo, że studiuję (bo przecież się nie uczę). Mam nawet dwóch znajomych fotografów. Jeden profesjonalnie robi zdjęcia pięknym kobietom do magazynów mody. Drugi jest amatorem, jednak jego zdjęcie trafiło raz do National Geographic, a aparat ma równie profesjonalny co ten pierwszy. Przydałby się jakiś pomysł na obsługę (chociaż jako tako wiem, co i jak ustawić) i na same zdjęcia. Myślę jednak, że gdy zacznę robić więcej niż jedno zdjęcie dziennie, to pomysły same będą wpadały w kadr.

Na chwilę obecną uwieczniam życie studentów-współlokatorów, którzy coś jedzą, oglądają TV, czy wypatrują oczy w monitory, przeglądając najnowsze wiadomości ze świata na YouTube. Mógłby się ktoś uczyć na tych zdjęciach, co popchnęłoby mnie to książek. Byłyby to jednak sceny ustawione, a ja wolę spontaniczność.
Myślę, że można skończyć tą historię o quasi fascynacji fotografią (chociaż oprócz pilota i gwiazdy rocka, mógłbym być profesjonalnym fotografem) i zrobić jakieś zdjęcie. O ile klisza jest dobrze założona. Już słyszę ten śmiech w punkcie fotograficznym 😉

Nic tak nie pobudza do życia jak noworoczne przeziębienie. Gdy człowiek odkorkowuje szampana w chwili wybicia północy; w momencie gdy już lekko pijany składa znajomym życzenia noworoczne, ma tą satysfakcję, że dobrze rozpoczął kolejny rok życia. I gdy wszystko wydaje sie być bardziej kolorowe niż to pieprzone konfetti, które przyczepia się do ubrania i zaplątuje we włosy, lądujemy dwa dni później w łóżku. Z zasmarkanym nosem, czerwonym gardłem, chrypiącym głosem i bolącą głową. Rano łamie w stawach, a wieczorem mimo pełnej świadomości nie jesteśmy w stanie nic zrobić z osłabienia, jakie przyniosła nam ukochana gorączka. Po prostu chce się żyć, skakać i śpiewać. Oczywiście nie można przegnić w łóżku nie wiadomo jak długo Z tego względu faszerujemy się środkami chemicznymi, jakie przepisał nam znajomy lekarz pediatra. Pilnujemy zegarka. Łykamy co godzinę, co posiłek, codziennie. Leżąc w łóżku pod stosem pierzyn pocimy się, by zabić te cholerne bakterie i inne świństwa starające się przejąć nad nami kontrolę. W nocy, gdy chcemy przespać toczącą się w nas wojnę o każdy nerw i mięsień, nachodzi nas duszący kaszel. Odruch odkrztuszania uruchamia się co chwilę. Jest to tak straszne i męczące, jakbyśmy mieli całą tchawicę zaraz wypluć najlepiej z płucami włącznie. Z bólu, gorączki, zatkanego nosa, przez który nie można normalnie oddychać i suchego kaszlu budzimy się co pół godziny, godzinę, a nawet co pięć minut myśląc, że minęła godzina. Po czym próbując zasnąć wpatrujemy się w nie wiadomo co i gdy już z rozpaczy sprawdzamy godzinę, myśląc, że minęła godzina, okazuje się, że tylko pięć minut. Czarna rozpacz. Rano z przekrwionymi oczyma, idziemy zmyć resztki potwornej nocy. Po czym siadamy do komputera i częściowo jeszcze w malignie, a częściowo już w innym wymiarze, piszemy takie bzdury jak te 😉

Tak swoją drogą, to już drugi post i kolejna wiązka narzekań 😉 Widać taki nastrój. Przyjdzie i czas na coś bardziej optymistycznego.

Poniedziałek. Pierwszy dzień tygodnia, pierwszy dzień szkoły, pracy. Pierwszy dzień po weekendzie. Tyle już o tym napisano. Nakręcono kilka filmów i zapewne zaśpiewano niejedną piosenkę. Dlaczego większość ludzi nie lubi poniedziałków? Może dlatego, że tak wypada (jak wszyscy to wszyscy). Jakby się wszyscy zmuszali do tego, by być ospałym i zmęczonym po weekendzie. Wiadomo, w weekend trzeba się napić, a potem w niedzielę zjeść obiadek z rodzinką, co też bywa nierzadko traumatycznym i ciężkim przeżyciem. Tym bardziej gdy ma się wokół siebie trajkoczące ciotki, babcie, biegające dzieciaki i kaca. Po takim weekendzie trzeba się na czymś wyładować, no i pada na poniedziałek. Poniedziałek ma pecha. Równie dobrze dniem, na którym wieszalibyśmy dziś psy mogłaby być środa. Jednak ktoś w przeszłości wymyślił, że dniami wolnymi od szkoły i pracy są sobota i niedziela. Pech historyczny rzec by można. Ta niechęć do pierwszego dnia tygodnia pracującego udziela się nie tylko ludziom. Dzisiaj wracając z uczelni (około godziny 13) zauważyłem, że nawet samochody jakoś tak leniwiej ruszały ze skrzyżowania, jakby te konie pod maską były wciąż uśpione po weekendowym nieróbstwie (pod wpływem prowadzić nie można). Tramwaje poruszały się wolniej niż gąsienic. Takie skojarzenie, bo w Poznaniu, tramwaje są zielone.

Ja też dołączam do tego pochodu niechęci. Od rana nie zrobiłem prawie nic konstruktywnego. Może oprócz popełnienia tego tekstu (jeżeli oczywiście można to nazwać rzeczą konstruktywną). Zwykle w ten dzień chęci odbierane są przez świadomość, że znów zaczyna się tydzień powszedni. Pełen wyrzeczeń, pracy, obowiązków i bezustannej walki. Chociaż… dzisiejszy poniedziałek (i znów to słowo!) jest odmienny. Zmienia go fakt, że dzięki roszadom w planie zajęć mogę szczerze powiedzieć, że weekend zacznie mi się już jutro (tj. we wtorek) po zajęciach.